sobota, 11 lipca 2009

W skrócie dziwnym

Dziś leje.

Obudził mnie szum deszczu za oknem (o dziewiątej, więc dość wcześnie jeszcze), i tak do dwunastej mniej więcej padało wciąż. Teraz deszcz wycofał się i przegrupowuje, za chwilę uderzy znowu.
Rano dostałem na mój koreański telefon wiadomość ostrzegającą (chyba, mój koreański wciąż pozostawia wiele do życzenia) przed deszczem, nakazującą zachować ostrożność, a najlepiej to się z domu nie ruszać. Artur nie dostał i poszedł po śniadanie rano, wrócił cały mokry i zaczął kląć. Mimo, że ma parasol.


Wczoraj pojechaliśmy do Everlandu. Taki park rozrywki w Korei. Wielkie toto jak pięć diabłów, kolorowe, wszędzie muzyczka, jakieś fastfoody, regiony tematyczne, atrakcje... z początku czułem się trochę jak w bajce Disneya - kolory, atrapy chyba wszystkich znanych tej wytwórni stylów architektonicznych, od meczetu po miniaturę kremla, biegające radośnie dzieci, trochę dokoła skaczących stworów, maszynki do robienia mgły... do tego sklepy z zabawkami, wow ^^ Podobno w każdym facecie jest trochę (sporo) z dziecka. Ja o mały włos nie skończyłem z wielkim statkiem pirackim z lego i latającym helikopterem (naprawdę latał! Na baterie był! Zawsze chciałem coś takiego mieć, ale nigdy nie zdobyłem się na to, żeby to sobie kupić :P). Naprawdę, szczerze współczuję rodzicom, którzy przyprowadzają tutaj dzieci.


W końcu trafiliśmy do miejsca, które nazywają tam "European Adventure". Taki fragment parku tematycznego mająca imitować to, co się Azjatom (i nie tylko, mi ewidentnie też, czułem się tam jak w domu) kojarzy z Europą, czy też raczej tym, co Rumsfeld określił swego czasu mianem "Starej Europy". Czegóż tam nie ma! Wiedeńska kawiarenka, na której napis głosił dumnie "Est. 1786" (akurat, w tym roku to tam co najwyżej pola ryżowe były), mały parowóz, hodowle tulipanów, klasycystyczna na oko fontanna z posągami bogów, wiktoriański ogród, Opera House, wszystko.
Oczywiście, tu też nie mogło zabraknąć generatorów mgły i, oczywiście muzyki. Głośniki były poukrywane sprytnie wśród kwiatów i, dla odmiany, grały starych mistrzów. Dopiero po chwili zaczęło do mnie docierać, jak bardzo koszmarna jest to wizja Europy (przy czym, pisząc "koszmarna" mam na myśli raczej oniryczno-dziwaczna, niż bardzo straszna, ale nie będę się przecież popisywał na blogu piszą "oniryczna wizja Europy", robię to dostatecznie często na żywo). Wszystko było bardziej europejskie, niż gdziekolwiek w Starym Świecie - wiedeńska kawiarenka aż
kapała wiedeńskością, klombiki kwiatów ładnie poukładane,
maleńkie, każdy, oczywiście, inny, ze ścieżkami i miejscami, w których można
zrobić sobie zdjęcia, wszystko pomalowane na jaskrawe kolory...
w operze trwało nieustające przedstawienie taneczno-akrobatyczne, coś pomiędzy cyrkiem i odsączonym z jakiejkolwiek treści baletem... bardzo niepokojące, zupełnie, jakby połączyć Koralinę z, nie wiem, chyba krainą Faerie z Wolnych Ciutludzi.


Były, też, a jakże, atrakcje. Ten typ atrakcji, na który nie wpuszcza się ludzi starszych, ze słabym kręgosłupem, dzieci poniżej 100cm wzrostu (trzeba oddać im sprawiedliwość - na niektórych wymagali tylko 120cm), ludzi pod wpływem alkoholu i innych środków odurzających, cierpiących na horoby serca, klaustrofobię i lęk przestrzeni. Powiem tyle - zapomniałem zupełnie o moim lęku przestrzeni. Wielki statek, który kołysał w tę i wewtę na jakieś kilkanaście do kilkudziesięciu metrów skutecznie mi o nim przypomniał. Ogólnie nie było źle, nawet mi się podobało, z wyjątkiem tych momentów, kiedy czułem wyraźnie wszystko, co zjadłem na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu godzin. Daliby mi tam dwa dni i Artura, który potrafi
doskonale wiercić dziurę w brzuchu słowem "kolejka", a poszedłbym w końcu i na wielkiego, olbrzymiego rollercoastera, największego ponoć na świecie. Tak, nie poszedłem, od samego widoku tego monstrum robiło mi się niedobrze. Wolę prostsze rozrywki, np. bieganie po starej fabryce i prucie do siebie nawzajem z pistoletów na kulki. Boli bardziej, ale przynajmniej nie widzę pod sobą kilkudziesięciu metrów niczego i nie czuję, że fizyka wciąż jeszcze działa. Zwłaszcza ten jej element, który odpowiada za siłę odśrodkową, to bardzo ważny element jest, bez niego nie byłoby karuzeli łańcuchowych.

Ogólnie dzień był szalenie udany. Wstaliśmy, zjedliśmy pączki i kawę (koreańskie jedzenie jest bardzo dobre, ale idei śniadania oni wyraźnie nie pojmują, musieliśmy radzić sobie sami, a wszelkie miejsca, w których podawali cokolwiek zdrowszego i bardziej sycącego, co nie mogłoby też uchodzić z równym powodzeniem za danie obiadowe, były zamknięte. Cóż, został dunkin.), pojechaliśmy do parku rozrywki, wróciliśmy i poszliśmy spać o drugiej. Poproszę więcej takich dni, zamiast normalnych z kursami. I nie, nie narzekam, ja po prostu dokonuję świadomej ewaluacji życia.


Przedwczoraj natomiast poszliśmy zwiedzać fortecę Hwasong. "Forteca" to odrobinę dużo powiedziane, to raczej zespół murów obronnych dookoła starówki. Nie, źle, "zespół murów" to też za dużo trochę - to jeden długi, niezbyt wysoki mur z paroma bastionami, zwieńczony świątynią (znaczy, to chyba była świątynia, nie za bardzo nam wytłumaczyli, co to było, ale wydawało się dość świątynne). Bardzo miły przerywnik, zwłaszcza, jak zaczęło zmierzchać i atmosfera zrobiła się taka trochę bajkowo-mityczna, oraz, jak połowa ludzi dookoła zaczęła narzekać, że długo, że ciężko, że stromo (tak, jestem troszkę przewrażliwiony na punkcie swojej kondycji i zawsze, jak się okazuje, że jednak nie jest taka zła, to się trochę rozpogadzam). A, i nie padało, a to też wielki sukces.

Z wieści z kraju, udało się jednak załatwić kwestię wfu. Jest szansa, że w tym roku mnie jeszcze ze studiów nie wywalą. Dr P. zasługuje na pomnik, a Ela na tablicę pamiątkową.

1 komentarz:

  1. Czyli dorwala was w koncu pora deszczowa, co? ^^ Everland brzmi bosko, wanna see ^^ Jak juz pojedziemy kiedys razem do Korei, co? A Opera House juz do konca zycia bedzie mi sie kojarzylo z Battlestarem (addicted)

    OdpowiedzUsuń