piątek, 31 lipca 2009

Diaog

Ja: Dzień dobry, Kunmandu poproszę jedną porcję.
Kelnerka (lekko przerażona): Kogimandu?
Ja (spokojnie i powoli, wymawiając każdą głoskę wyraźnie): Kun-man-du.
Kelnerka: Kogimandu?
Ja: Kuuuun.
Kelnerka: Aaa, kunmandu!

I tak co wieczór w zasadzie.

piątek, 24 lipca 2009

Status update

Dziś wyjątkowo nie będzie o jedzeniu.

Sobota, Artur pojechał oglądać północnych Koreańczyków przez granicę (zawsze miał chłopak jakieś ciągoty pro-, mam nadzieję, że nie ucieknie i mi nie dokwaterują nikogo na resztę pobytu), a, ze nie ma zajęć, mogę wykorzystać okazję i uzupełnić bloga. Zdjęcia na fb też w końcu pewnie zaraz wrzucę nowe, jeśli zdążę (bo generalnie siedzę tutaj dopóki się nie skończy pranie, potem jadę obejrzeć jakąś dziwną katedrę czy cuś, którą widać z okna autobusów, może też znaleźć herbatę, dwie torebki mi tylko zostały... sprawozdanie z tego może też napiszę :P).

A propos herbaty: wielki sukces. Udało mi się mianowicie przynieść kubek z wodą i nie wylać jej na komputer. Osobiste osiągnięcie #2 dziś (numerem jeden jest zawsze zwleczenie się z łóżka).

Wczoraj mieliśmy imprezę. I to nie byle jaką - Ajou zapewniło jedzenie (czyli wszechobecnego w Korei kurczaka, tym razem w wersji DFC - chyba? - Daelim Fried Chicken, czyli koreańskie podejście do kurczaka z Kentucky), picie (ich paskudne wodniste piwo oraz colę, która smakuje prawie dokładnie tak samo niezależnie od miejsca na ziemi) i lokal (czy raczej brak lokalu - bawiliśmy się pod gołym niebem na kampusie). Jedynym haczykiem była konieczność przebrania się zgodnie z tematyką - fashion disaster. Cóż... no, było tam sporo dyzastrów. My z Arturem założyliśmy na gołe ciało marynarki, do tego spodenki kąpielowe i jakieś buty... dopiero po wyjściu z pokoju zdaliśmy sobie sprawę, że nie do końca wiemy, gdzie ta impreza w zasadzie jest... miny Koreańczyków, jak chodziliśmy w tych strojach po kampusie szukając Dasan Hall - bezcenne.
Zdjęcia powinny już krążyć po sieci, albo wkróce zacząć. Fb, oczywiście. Sam coś wrzucę, jak już dorwę Arturowy aparat.

Po imprezie wróciliśmy na chwilę do pokoju, przebrać się i dalej, na kontynuację. Akurat miałem trzygodzinne opóźnienie za resztą towarzystwa, bo złapałem Agatę na skype, a jak już zaczęliśmy rozmawiać, to nam się zeszło. Więc jak ja dotarłem, to większa część towarzystwa zdążyła się rozejść, w jednym barze Artur dzielnie zabawiał Ikę bilardem, w drugim towarzystwo siedziało i piło. Chyba jasne, gdzie poszedłem?

Siedzieliśmy tak do jakiejś drugiej-trzeciej, kiedy grupa postanowiła, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, rozejść się. Co też i niezwłocznie poczynili. W międzyczasie jakiś Koreańczyk drugiemu Koreańczykowi wypominał, że my (tzn. w tym przypadku Ekaterina i ja) znamy koreański lepiej od niego - podstawiał mu mianowicie pod nos etykietę z jakiegoś alkoholu, zapisaną znakami i kazał czytać, krzycząc, że my przeczytaliśmy i nawet zrozumieliśmy. Biedak miał ten świstek tak blisko twarzy, że choćby i chciał, to by nie zogniskował wzroku... I tak właśnie tworzą się legendy o białasach, którzy uczą Azjatów ich własnych języków. W kolejnej odsłonie naszego programu pojedziemy na Nową Gwineę uczyć Papuasów terminów z dziedziny fizyki kwantowej po papuasku. Odnoszę wrażenie, że będą bardzo podobne do tych angielskich.

Byłem też ostatnio w Seoulu, kilka razy nawet. Tenko zaprowadziła mnie do tej dzielnicy, która pamiętałem, że jest, pamiętałem, że trzeba tam iść koniecznie, ale za Chiny Ludowe nie byłem w stanie sobie przypomnieć, gdzie jest i jak się nazywa. Otóż, nazywa się Insadong, a leży w okolicy Myeongdongu. Bardzo tradycyjna dzielnica - gdzie pod "tradycyjna" należy podstawić "mnóstwo sklepów z pamiątkami i studni bez dna tylko czekających na pieniądze turystów". Cóż, wizyty w Seoulu bardzo skłoniły mnie do oszczędzania przez resztę pobytu ^^

poniedziałek, 20 lipca 2009

Rzeczy Dobre i te mniej

Ten blog powoli zmienia się w bloga kulinarnego, pt. "co jadłem w Korei".

Cóż.

Mówili, mówili, ostrzegali, ja uwierzyłem. Zupełnie niepotrzebnie uwierzyłem, bo okazało się, że sytuacja herbaciana w Korei wcale taka zła nie jest, jak cały świat wie, że jest. Mnóstwo mają, to prawda, jakichś naparów, które dumnie nazywają cha, ale które z herbatą stoją tylko na półce. Dosłownie. Mnóstwo mają też hyeonmicha, herbaty niby zielonej, do której dodają prażonego (chyba?) ryżu, co jest pomysłem tyleż ciekawym, co niesmacznym (Dominika tutaj zaraz zgłosi votum separatum. a niech se zgłasza).

Jest też w kraju Porannej Świeżości naprawdę dobra herbata, lepsza od wszystkiego, co do tej pory piłem (w kategorii: herbata zielona, jakoś nie próbowałem nawet szukać Earl Greya tutaj :P). Lekko słodkawa, cierpka, odświeżająca... takie to dobre, że wypijam teraz 3-6 kubków dziennie i wciąż mi mało. W końcu pewnie mi się znudzi i wyruszę na poszukiwania czarnej herbaty, ale póki co - korzystam.

Cały czas próbuję też znaleźć jakiś dobry alkohol tutaj. Piwo mają jeszcze gorsze od Carlsberga, bardziej wodniste czyli, duma narodowa Koreańczyków, czyli soju, jest równie paskudne, co polska wódka, a przy tym sporo słabsze, może więc wino? Kupiliśmy ostatnio coś, co się nazywa baekseju, czyli, z tego, co byłem w stanie zrozumieć (a za bardzo się nie wczytywałem) wino ryżowe. Ma to kolor gęstego moczu, zapach i smak cokolwiek dziwaczny (coś nam przypominał, ale nie byliśmy w stanie stwierdzić co - dziś pewnie ponowimy eksperymenty). W sumie daje się to pić, ale jakoś bardzo dobre nie jest.

Ciekawostka: mają tutaj też wino truskawkowe, bynajmniej nie z linii "Sperma Szatana", czy podobnych.

Kolejna ciekawostka: w koreańskim geesie (mają tutaj sieć sklepów o nazwie GS25) znaleźliśmy pewnego wieczoru... Tofinki. Tak, nasze, polskie Tofinki z bodajże Rembertowa, z polskimi (ale i hangylowymi) napisami. Cóż, smak domu daleko od domu ^^

środa, 15 lipca 2009

Obrazki z restauracji, pars secunda

Poszliśmy wczoraj do naszej ulubionej koreańskiej restauracji. Tak, mamy ulubioną koreańską restaurację. Pokazała nam ją Tenko, za co będziemy ją chwalić do końca pobytu co najmniej. Prowadzi ją (restaurację, nie Tenko) starsze koreańskie małżeństwo, szalenie sympatyczne, jedzenie jest niedrogie (tzn. 4000 za danie, na nasze jakieś 10zł mniej więcej, standardowa stawka tutaj trochę), przepyszne i obfite. Chadzamy tam więc, kiedy tylko możemy. Czyli mniej więcej raz dziennie - na śniadanie jemy ciastka z mlekiem/sokiem, żeby daleko nie chodzić, a wieczorem, jak już nam się zbierze na kolacje, to ta restauracyjka jest już najczęściej zamknięta.

Poszliśmy tam zatem wczoraj i zamówiliśmy każdy coś swojego. Jemy, jemy, uszy nam się trochę trzęsą, bo dobre. Nagle pochodzi pan Koreańczyk do nas, stawia nam butelkę coli, dwa kubki i jakieś czerwone coś. Nic z tego nie zamawialiśmy, więc trochę się zdziwiliśmy, ale w końcu, cóż, obcy kraj, obce obyczaje, podziękowaliśmy i zaczęliśmy jeść.

Nawet dobre było. Coś jak placek ziemniaczany na ostro, z kawałkami czegoś w środku. W trakcie rozmowy z panią Koreanką dowiedzieliśmy się, że tym czymś było kimchi. No i stało się - mam potrawę z kimchi, która mi autentycznie smakuje.

Pod koniec posiłu pan Koreańczyk coś nam jeszcze mówił. Rozumieliśmy z tego, że dostaniemy więcej tego na drugi raz, ale wydawało się to nam trochę mało realistyczne, więc uznaliśmy, że to po prostu jeden z tych momentów, w których wydaje nam się, że ich rozumiemy, a prawda leży zupełnie gdzie indziej. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy dziś dostałem coś takiego znowu ^^

Z mniej radosnych wieści - znalazłem doktorat jakiegoś człowieka z Korei na temat dokładnie ten prawie, o którym chcę pisać magisterkę. Wydrukowałem sobie, czytam. Dochodzę do strony 82, patrzę - puste. Potem znowu puste. I tak 30 stron. W sobotę czeka mnie powtórka z rozrywki >.<

poniedziałek, 13 lipca 2009

Seoul.

Wciąż leje, pora deszczowa w pełni.

Wczoraj pojechalimy do Seoulu, do dziewczyn. Trochę nam ustawianie się zajęło, bo one za skarby świata nie chciały iść do biblioteki parlamentu, a my koniecznie. I bezczelnie zaproponowały, żebym wstał o 0700. W wakacje. Niedoczekanie ich ^^

Z biblioteką też zabawna historia. Największa chyba w całym kraju, coś, jak połączenie naszej Narodowej z BUWem, a zdarza się, że Koreańczycy nie tylko nie wiedzą, gdzie to jest, czy jak się tam dostać, ale też w ogóle robią wielkie oczy na hasło Gukhoe Doseogwan (tak się to nazywa. Wszystkich purystów McCune'a-Reischauera przepraszam, ale jestem na wakacjach i nie chce mi się wpisywać tu diakrytyków). Cóż, najpierw amerykanka, która blednie na pytanie o temperaturę zamarzania/wrzenia wody i temperaturę ludzkiego ciała, teraz to. Coraz zabawniej, panowie szlachta.


Sama biblioteka - ogromna. Wielopiętrowy, wielopoziomowy budynek utrzymany w międzynarodowym parlamentarnym stylu. Zajęcia z Kim na coś się jednak przydały, bo udało nam się zarejestrować i dogadać z nimi w ich własnym języku (za bardzo nie mieliśmy wyboru, bo na zlęknione pytanie "do you speak English?" pani Koreanka zrobiła jeszcze bardziej zalęknione oczy i pokręciła głową, zaciskając usta w wyrazie przerażenia. Ale, cóż, nie było tak źle, co chciałem, to mam. Czyli - zeszycik pełen numerów pozycji, które będę musiał zażądać od nich przy kolejnej wizycie, bo okazało się, że ta biblioteka cała to jest rozrywka na trzy dni co najmniej. Więc koło weekendu jadę tam znowu. Poza tym wydrukowałem 157 stron pracy doktorskiej o tłumaczeniach z koreańskiego, zamierzam ją czytać w trakcie dzisiejszych zajęć, coś robić trzeba. Artur, niestety, miał mniej szczęścia, nie znalazł w zasadzie nic.


Potem przyszła pora na spotkanie z dziewczynami. Umówiliśmy się przy położonej nieopodal biblioteki stacji Yeouido, konkretnie przy wyjściu trzecim. Troszkę za bardzo zamarudziliśmy z drukowaniem, więc na stację ruszyliśmy szybkim marszem (do niczego więcej po krótkiej nocy nie byłem zdolny). Doszliśmy nieco spóźnieni, szukamy ich, nie ma. Więc siedzimy przy wyjściu, czekamy. Jedną chwilę, drugą, Artur w końcu, którego nosiło, poszedł ich szukać po całej stacji, ja wziąłem się za oglądanie seriali. W końcu dotarły. Miło było zobaczyć znajome twarze w całej tej obcej Korei (to takie naśladownictwo z pani Świadek, zaraz zacznę opowiadać o tym, jak to koreańscy mężczyźni są beznadziejni, podobnie, jak na całym świecie, a koreańskie kobiety uciśnione, podobnie, jak na całym świecie, to w ogóle nie poznacie, czy to piszę ja, czy Lena), choć troszkę nas dziewczęta rozczarowały swoją postawą - spodziewaliśmy się, że któraś zaraz (osobiście obstawiałem Jolę) rzuci hasło "idziemy pić", a tu nie, grzecznie tylko nas zaciągnęły na pączki w Dunkin Donuts (ja się nie dziwię, że im tak szybko pieniądze znikają. I nam w sumie też), a potem zaczęły zawody w wygrzewaniu ławeczek. Cóż, następnym razem. Dziewczęta zmęczone są i mają zajęcia, nie to, co my. Ale maila im więcej żadnego nie napiszę, one już wiedzą za co :P


Pożegnawszy się z dziewczynami poszliśmy w miejsce, które każdy, będąc w Korei, powinien zobaczyć. Przynajmniej raz. Czyli - Myeongdong, dzielnicę handlowo-posh-turystyczną (trzy Starbucksy na przestrzeni paru kwartałów, Agata byłaby wniebowzięta :P) wyglądającą dokładnie tak, jak przeciętny Europejczyk wyobraża sobie Azję (tę bogatszą część Azji, znaczy się) - gwarno, tłumno, kolorowo, neony, sklepy, stragany na ulicach, młodzi Azjaci wylaszczeni prawie tak, jak politycy do Brukseli. Na Myeongdong, że już późno było, weszliśmy szukać dla Artura hangylowych naklejek na klawiaturę, dla mnie kubka (brak herbaty bardzo dawał się we znaki, a nie bardzo miałem ją w czym zaparzyć). Po naklejki weszliśmy do sklepu Apple'a (aż dziw, że nie dostałem drgawek i nie zacząłem się rzucać po podłodze. Swoją drogą, był to chyba jedyny sklep z elektroniką, jaki tam widzieliśmy, pośród różnych biżuterii, butów i tego typu. Cóż, zawsze twierdziłem, że Apple to bardziej bling, niż komputer.), gdzie bardzo miła pani (tak, nawet w sklepach Appla można czasem spotkać kogoś miłego, jak widać) powiedziała nam, że mamy szukać w Gyobomungo, największej na świecie księgarni w Seoulu. Tam więc udamy się w następnej kolejności, jak tylko zorientujemy się, gdzie to dokładnie jest (byłem tam w zeszłym roku bodajże dwa razy, ale w ogóle nie pamiętam, gdzie :P). Kubek z kolei znaleźliśmy po dwóch dniach szukania, w końcu, w miejscu tak niezwykłym, jak kawiarnia Starbucksa. Niezwykłym miejsce to było nie dlatego, że nie spodziewałem się znaleźć tam kubka - tak naprawdę byłem już tak zrezygnowany niemożnością znalezienia czegoś z choć kawałkiem hangyla na nim, że postanowiłem kupić jakikolwiek kubek i po prostu napić się wieczorem herbaty - ale dlatego, że znaleźliśmy tam kubek w motywy koreanskie. Z pięknym przerysowanym fragmentem Hunmin-jeongeum. No i logo SB. Agatka będzie mi zazdrościć, jak nic ^^

sobota, 11 lipca 2009

W skrócie dziwnym

Dziś leje.

Obudził mnie szum deszczu za oknem (o dziewiątej, więc dość wcześnie jeszcze), i tak do dwunastej mniej więcej padało wciąż. Teraz deszcz wycofał się i przegrupowuje, za chwilę uderzy znowu.
Rano dostałem na mój koreański telefon wiadomość ostrzegającą (chyba, mój koreański wciąż pozostawia wiele do życzenia) przed deszczem, nakazującą zachować ostrożność, a najlepiej to się z domu nie ruszać. Artur nie dostał i poszedł po śniadanie rano, wrócił cały mokry i zaczął kląć. Mimo, że ma parasol.


Wczoraj pojechaliśmy do Everlandu. Taki park rozrywki w Korei. Wielkie toto jak pięć diabłów, kolorowe, wszędzie muzyczka, jakieś fastfoody, regiony tematyczne, atrakcje... z początku czułem się trochę jak w bajce Disneya - kolory, atrapy chyba wszystkich znanych tej wytwórni stylów architektonicznych, od meczetu po miniaturę kremla, biegające radośnie dzieci, trochę dokoła skaczących stworów, maszynki do robienia mgły... do tego sklepy z zabawkami, wow ^^ Podobno w każdym facecie jest trochę (sporo) z dziecka. Ja o mały włos nie skończyłem z wielkim statkiem pirackim z lego i latającym helikopterem (naprawdę latał! Na baterie był! Zawsze chciałem coś takiego mieć, ale nigdy nie zdobyłem się na to, żeby to sobie kupić :P). Naprawdę, szczerze współczuję rodzicom, którzy przyprowadzają tutaj dzieci.


W końcu trafiliśmy do miejsca, które nazywają tam "European Adventure". Taki fragment parku tematycznego mająca imitować to, co się Azjatom (i nie tylko, mi ewidentnie też, czułem się tam jak w domu) kojarzy z Europą, czy też raczej tym, co Rumsfeld określił swego czasu mianem "Starej Europy". Czegóż tam nie ma! Wiedeńska kawiarenka, na której napis głosił dumnie "Est. 1786" (akurat, w tym roku to tam co najwyżej pola ryżowe były), mały parowóz, hodowle tulipanów, klasycystyczna na oko fontanna z posągami bogów, wiktoriański ogród, Opera House, wszystko.
Oczywiście, tu też nie mogło zabraknąć generatorów mgły i, oczywiście muzyki. Głośniki były poukrywane sprytnie wśród kwiatów i, dla odmiany, grały starych mistrzów. Dopiero po chwili zaczęło do mnie docierać, jak bardzo koszmarna jest to wizja Europy (przy czym, pisząc "koszmarna" mam na myśli raczej oniryczno-dziwaczna, niż bardzo straszna, ale nie będę się przecież popisywał na blogu piszą "oniryczna wizja Europy", robię to dostatecznie często na żywo). Wszystko było bardziej europejskie, niż gdziekolwiek w Starym Świecie - wiedeńska kawiarenka aż
kapała wiedeńskością, klombiki kwiatów ładnie poukładane,
maleńkie, każdy, oczywiście, inny, ze ścieżkami i miejscami, w których można
zrobić sobie zdjęcia, wszystko pomalowane na jaskrawe kolory...
w operze trwało nieustające przedstawienie taneczno-akrobatyczne, coś pomiędzy cyrkiem i odsączonym z jakiejkolwiek treści baletem... bardzo niepokojące, zupełnie, jakby połączyć Koralinę z, nie wiem, chyba krainą Faerie z Wolnych Ciutludzi.


Były, też, a jakże, atrakcje. Ten typ atrakcji, na który nie wpuszcza się ludzi starszych, ze słabym kręgosłupem, dzieci poniżej 100cm wzrostu (trzeba oddać im sprawiedliwość - na niektórych wymagali tylko 120cm), ludzi pod wpływem alkoholu i innych środków odurzających, cierpiących na horoby serca, klaustrofobię i lęk przestrzeni. Powiem tyle - zapomniałem zupełnie o moim lęku przestrzeni. Wielki statek, który kołysał w tę i wewtę na jakieś kilkanaście do kilkudziesięciu metrów skutecznie mi o nim przypomniał. Ogólnie nie było źle, nawet mi się podobało, z wyjątkiem tych momentów, kiedy czułem wyraźnie wszystko, co zjadłem na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu godzin. Daliby mi tam dwa dni i Artura, który potrafi
doskonale wiercić dziurę w brzuchu słowem "kolejka", a poszedłbym w końcu i na wielkiego, olbrzymiego rollercoastera, największego ponoć na świecie. Tak, nie poszedłem, od samego widoku tego monstrum robiło mi się niedobrze. Wolę prostsze rozrywki, np. bieganie po starej fabryce i prucie do siebie nawzajem z pistoletów na kulki. Boli bardziej, ale przynajmniej nie widzę pod sobą kilkudziesięciu metrów niczego i nie czuję, że fizyka wciąż jeszcze działa. Zwłaszcza ten jej element, który odpowiada za siłę odśrodkową, to bardzo ważny element jest, bez niego nie byłoby karuzeli łańcuchowych.

Ogólnie dzień był szalenie udany. Wstaliśmy, zjedliśmy pączki i kawę (koreańskie jedzenie jest bardzo dobre, ale idei śniadania oni wyraźnie nie pojmują, musieliśmy radzić sobie sami, a wszelkie miejsca, w których podawali cokolwiek zdrowszego i bardziej sycącego, co nie mogłoby też uchodzić z równym powodzeniem za danie obiadowe, były zamknięte. Cóż, został dunkin.), pojechaliśmy do parku rozrywki, wróciliśmy i poszliśmy spać o drugiej. Poproszę więcej takich dni, zamiast normalnych z kursami. I nie, nie narzekam, ja po prostu dokonuję świadomej ewaluacji życia.


Przedwczoraj natomiast poszliśmy zwiedzać fortecę Hwasong. "Forteca" to odrobinę dużo powiedziane, to raczej zespół murów obronnych dookoła starówki. Nie, źle, "zespół murów" to też za dużo trochę - to jeden długi, niezbyt wysoki mur z paroma bastionami, zwieńczony świątynią (znaczy, to chyba była świątynia, nie za bardzo nam wytłumaczyli, co to było, ale wydawało się dość świątynne). Bardzo miły przerywnik, zwłaszcza, jak zaczęło zmierzchać i atmosfera zrobiła się taka trochę bajkowo-mityczna, oraz, jak połowa ludzi dookoła zaczęła narzekać, że długo, że ciężko, że stromo (tak, jestem troszkę przewrażliwiony na punkcie swojej kondycji i zawsze, jak się okazuje, że jednak nie jest taka zła, to się trochę rozpogadzam). A, i nie padało, a to też wielki sukces.

Z wieści z kraju, udało się jednak załatwić kwestię wfu. Jest szansa, że w tym roku mnie jeszcze ze studiów nie wywalą. Dr P. zasługuje na pomnik, a Ela na tablicę pamiątkową.

czwartek, 9 lipca 2009

Obrazki z restauracji

Poszliśmy dziś z Arturem na mandu, pierożki takie.

Wchodzimy do restauracji, a tam, oczywiście, całe menu po koreańsku. Cóż to jednak dla nas, dumnych studentów trzeciego już prawie roku. Czytamy, czytamy, czytamy, literki składaję sięw słowa, słowa za nic nie chcą składać się w sensy.
Cóż więc, trzeba było zapytać. Miły pan Koreańczyk nawet za bardzo się nie zdziwił, że dwójka dzikich białych odezwała się w jego rodzimym języku, widać, że nawykły do studentów z wymiany, wytłumaczył pięknie, co jest co, zamówiliśmy, dostaliśmy.

Nawet było to niezłe, taka zupka z pierożkami z mięsem, dała się jeść, ale na ochotnika tego drugi raz nie wezmę. Znalazłem tu już parę rzeczy, które bardziej mi smakują.

Niestety, nie mogę napisać, co to było. Przed zamówieniem wypytywaliśmy o dwie potrawy, manduguk i kukmandu, mianowicie, czym się różniż, on nam wytłumaczył, trochę nawet zrozumieliśmy i poprosiliśmy o kukmandu (sam mówiłem, to wyraźnie pamiętam). Kiedy jednak zawośaliśmy go (nieśmiertelnym "yeogiyo!", czyli "tutaj!", w końcu się przemogłem, żeby to powiedzieć. wydawało mi się strasznie niemiłe, ale wszyscy tego tu używają, więc skoro leziesz między wrony...) i oznajmiliśmy, że chcemy płacić (co go trochę zdezorientowało tak jakby, zrozumiał, o co chodzi dopiero, jak zapytaliśmy o cenę - czyżby w tym kraju wyrażenie chęci płacenia nie jest równoznaczne z pytaniem o cenę? A może w ogóle o cenę się nie pyta? Wymagać to będzie dalszych badań w terenie), suma odpowiadała tej za Manduguk.

I weź tu człowieku bądć mądry. Nie dość, że sam ich nie rozumiesz, to jeszcze, jak się okazuje, oni ciebie też nie za bardzo. i nie to, że o z eo się pomyli, potrafią sylaby całe przestawić. Albo po prostu uznali, że tamto drugie to z kimchi (tyle mniej więcej zrozumieliśmy z wyjaśnienia), to biali na pewno nie będą w stanie zjeść.
Wielka tajemnica.

Podczas całego posiłku oglądaliśmy w koreańskiej telewizji obrazki z wielkiej powodzi gdzieś na półwyspie - pozalewane mieszkania, pozrywane mosty, samochody z nowo odkrytą funkcją amfibii... ciekawe, jak tam dziewczyny w Seoulu ^^