poniedziałek, 13 lipca 2009

Seoul.

Wciąż leje, pora deszczowa w pełni.

Wczoraj pojechalimy do Seoulu, do dziewczyn. Trochę nam ustawianie się zajęło, bo one za skarby świata nie chciały iść do biblioteki parlamentu, a my koniecznie. I bezczelnie zaproponowały, żebym wstał o 0700. W wakacje. Niedoczekanie ich ^^

Z biblioteką też zabawna historia. Największa chyba w całym kraju, coś, jak połączenie naszej Narodowej z BUWem, a zdarza się, że Koreańczycy nie tylko nie wiedzą, gdzie to jest, czy jak się tam dostać, ale też w ogóle robią wielkie oczy na hasło Gukhoe Doseogwan (tak się to nazywa. Wszystkich purystów McCune'a-Reischauera przepraszam, ale jestem na wakacjach i nie chce mi się wpisywać tu diakrytyków). Cóż, najpierw amerykanka, która blednie na pytanie o temperaturę zamarzania/wrzenia wody i temperaturę ludzkiego ciała, teraz to. Coraz zabawniej, panowie szlachta.


Sama biblioteka - ogromna. Wielopiętrowy, wielopoziomowy budynek utrzymany w międzynarodowym parlamentarnym stylu. Zajęcia z Kim na coś się jednak przydały, bo udało nam się zarejestrować i dogadać z nimi w ich własnym języku (za bardzo nie mieliśmy wyboru, bo na zlęknione pytanie "do you speak English?" pani Koreanka zrobiła jeszcze bardziej zalęknione oczy i pokręciła głową, zaciskając usta w wyrazie przerażenia. Ale, cóż, nie było tak źle, co chciałem, to mam. Czyli - zeszycik pełen numerów pozycji, które będę musiał zażądać od nich przy kolejnej wizycie, bo okazało się, że ta biblioteka cała to jest rozrywka na trzy dni co najmniej. Więc koło weekendu jadę tam znowu. Poza tym wydrukowałem 157 stron pracy doktorskiej o tłumaczeniach z koreańskiego, zamierzam ją czytać w trakcie dzisiejszych zajęć, coś robić trzeba. Artur, niestety, miał mniej szczęścia, nie znalazł w zasadzie nic.


Potem przyszła pora na spotkanie z dziewczynami. Umówiliśmy się przy położonej nieopodal biblioteki stacji Yeouido, konkretnie przy wyjściu trzecim. Troszkę za bardzo zamarudziliśmy z drukowaniem, więc na stację ruszyliśmy szybkim marszem (do niczego więcej po krótkiej nocy nie byłem zdolny). Doszliśmy nieco spóźnieni, szukamy ich, nie ma. Więc siedzimy przy wyjściu, czekamy. Jedną chwilę, drugą, Artur w końcu, którego nosiło, poszedł ich szukać po całej stacji, ja wziąłem się za oglądanie seriali. W końcu dotarły. Miło było zobaczyć znajome twarze w całej tej obcej Korei (to takie naśladownictwo z pani Świadek, zaraz zacznę opowiadać o tym, jak to koreańscy mężczyźni są beznadziejni, podobnie, jak na całym świecie, a koreańskie kobiety uciśnione, podobnie, jak na całym świecie, to w ogóle nie poznacie, czy to piszę ja, czy Lena), choć troszkę nas dziewczęta rozczarowały swoją postawą - spodziewaliśmy się, że któraś zaraz (osobiście obstawiałem Jolę) rzuci hasło "idziemy pić", a tu nie, grzecznie tylko nas zaciągnęły na pączki w Dunkin Donuts (ja się nie dziwię, że im tak szybko pieniądze znikają. I nam w sumie też), a potem zaczęły zawody w wygrzewaniu ławeczek. Cóż, następnym razem. Dziewczęta zmęczone są i mają zajęcia, nie to, co my. Ale maila im więcej żadnego nie napiszę, one już wiedzą za co :P


Pożegnawszy się z dziewczynami poszliśmy w miejsce, które każdy, będąc w Korei, powinien zobaczyć. Przynajmniej raz. Czyli - Myeongdong, dzielnicę handlowo-posh-turystyczną (trzy Starbucksy na przestrzeni paru kwartałów, Agata byłaby wniebowzięta :P) wyglądającą dokładnie tak, jak przeciętny Europejczyk wyobraża sobie Azję (tę bogatszą część Azji, znaczy się) - gwarno, tłumno, kolorowo, neony, sklepy, stragany na ulicach, młodzi Azjaci wylaszczeni prawie tak, jak politycy do Brukseli. Na Myeongdong, że już późno było, weszliśmy szukać dla Artura hangylowych naklejek na klawiaturę, dla mnie kubka (brak herbaty bardzo dawał się we znaki, a nie bardzo miałem ją w czym zaparzyć). Po naklejki weszliśmy do sklepu Apple'a (aż dziw, że nie dostałem drgawek i nie zacząłem się rzucać po podłodze. Swoją drogą, był to chyba jedyny sklep z elektroniką, jaki tam widzieliśmy, pośród różnych biżuterii, butów i tego typu. Cóż, zawsze twierdziłem, że Apple to bardziej bling, niż komputer.), gdzie bardzo miła pani (tak, nawet w sklepach Appla można czasem spotkać kogoś miłego, jak widać) powiedziała nam, że mamy szukać w Gyobomungo, największej na świecie księgarni w Seoulu. Tam więc udamy się w następnej kolejności, jak tylko zorientujemy się, gdzie to dokładnie jest (byłem tam w zeszłym roku bodajże dwa razy, ale w ogóle nie pamiętam, gdzie :P). Kubek z kolei znaleźliśmy po dwóch dniach szukania, w końcu, w miejscu tak niezwykłym, jak kawiarnia Starbucksa. Niezwykłym miejsce to było nie dlatego, że nie spodziewałem się znaleźć tam kubka - tak naprawdę byłem już tak zrezygnowany niemożnością znalezienia czegoś z choć kawałkiem hangyla na nim, że postanowiłem kupić jakikolwiek kubek i po prostu napić się wieczorem herbaty - ale dlatego, że znaleźliśmy tam kubek w motywy koreanskie. Z pięknym przerysowanym fragmentem Hunmin-jeongeum. No i logo SB. Agatka będzie mi zazdrościć, jak nic ^^

2 komentarze:

  1. Zazdroszcze kubka. A jakze! *postanawia sobie kupic w japonskim Sb kubek z krzakami,nie bedzie gorsza , nie ma mowy!*
    Pozdrow dziewczyny i powiedz Joli ze ma sliczny wisiorek ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudowne jest to twoje zdjęcie z dziewczynami. Jak zwykle w takich sytuacjach masz zamknięte oczy i usta złożone (no prawie) do pocałunku. Że też cię Agata wypuściła w te dalekie strony.

    OdpowiedzUsuń