piątek, 24 lipca 2009

Status update

Dziś wyjątkowo nie będzie o jedzeniu.

Sobota, Artur pojechał oglądać północnych Koreańczyków przez granicę (zawsze miał chłopak jakieś ciągoty pro-, mam nadzieję, że nie ucieknie i mi nie dokwaterują nikogo na resztę pobytu), a, ze nie ma zajęć, mogę wykorzystać okazję i uzupełnić bloga. Zdjęcia na fb też w końcu pewnie zaraz wrzucę nowe, jeśli zdążę (bo generalnie siedzę tutaj dopóki się nie skończy pranie, potem jadę obejrzeć jakąś dziwną katedrę czy cuś, którą widać z okna autobusów, może też znaleźć herbatę, dwie torebki mi tylko zostały... sprawozdanie z tego może też napiszę :P).

A propos herbaty: wielki sukces. Udało mi się mianowicie przynieść kubek z wodą i nie wylać jej na komputer. Osobiste osiągnięcie #2 dziś (numerem jeden jest zawsze zwleczenie się z łóżka).

Wczoraj mieliśmy imprezę. I to nie byle jaką - Ajou zapewniło jedzenie (czyli wszechobecnego w Korei kurczaka, tym razem w wersji DFC - chyba? - Daelim Fried Chicken, czyli koreańskie podejście do kurczaka z Kentucky), picie (ich paskudne wodniste piwo oraz colę, która smakuje prawie dokładnie tak samo niezależnie od miejsca na ziemi) i lokal (czy raczej brak lokalu - bawiliśmy się pod gołym niebem na kampusie). Jedynym haczykiem była konieczność przebrania się zgodnie z tematyką - fashion disaster. Cóż... no, było tam sporo dyzastrów. My z Arturem założyliśmy na gołe ciało marynarki, do tego spodenki kąpielowe i jakieś buty... dopiero po wyjściu z pokoju zdaliśmy sobie sprawę, że nie do końca wiemy, gdzie ta impreza w zasadzie jest... miny Koreańczyków, jak chodziliśmy w tych strojach po kampusie szukając Dasan Hall - bezcenne.
Zdjęcia powinny już krążyć po sieci, albo wkróce zacząć. Fb, oczywiście. Sam coś wrzucę, jak już dorwę Arturowy aparat.

Po imprezie wróciliśmy na chwilę do pokoju, przebrać się i dalej, na kontynuację. Akurat miałem trzygodzinne opóźnienie za resztą towarzystwa, bo złapałem Agatę na skype, a jak już zaczęliśmy rozmawiać, to nam się zeszło. Więc jak ja dotarłem, to większa część towarzystwa zdążyła się rozejść, w jednym barze Artur dzielnie zabawiał Ikę bilardem, w drugim towarzystwo siedziało i piło. Chyba jasne, gdzie poszedłem?

Siedzieliśmy tak do jakiejś drugiej-trzeciej, kiedy grupa postanowiła, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, rozejść się. Co też i niezwłocznie poczynili. W międzyczasie jakiś Koreańczyk drugiemu Koreańczykowi wypominał, że my (tzn. w tym przypadku Ekaterina i ja) znamy koreański lepiej od niego - podstawiał mu mianowicie pod nos etykietę z jakiegoś alkoholu, zapisaną znakami i kazał czytać, krzycząc, że my przeczytaliśmy i nawet zrozumieliśmy. Biedak miał ten świstek tak blisko twarzy, że choćby i chciał, to by nie zogniskował wzroku... I tak właśnie tworzą się legendy o białasach, którzy uczą Azjatów ich własnych języków. W kolejnej odsłonie naszego programu pojedziemy na Nową Gwineę uczyć Papuasów terminów z dziedziny fizyki kwantowej po papuasku. Odnoszę wrażenie, że będą bardzo podobne do tych angielskich.

Byłem też ostatnio w Seoulu, kilka razy nawet. Tenko zaprowadziła mnie do tej dzielnicy, która pamiętałem, że jest, pamiętałem, że trzeba tam iść koniecznie, ale za Chiny Ludowe nie byłem w stanie sobie przypomnieć, gdzie jest i jak się nazywa. Otóż, nazywa się Insadong, a leży w okolicy Myeongdongu. Bardzo tradycyjna dzielnica - gdzie pod "tradycyjna" należy podstawić "mnóstwo sklepów z pamiątkami i studni bez dna tylko czekających na pieniądze turystów". Cóż, wizyty w Seoulu bardzo skłoniły mnie do oszczędzania przez resztę pobytu ^^

1 komentarz:

  1. Fashion disaster absolutnie genialne ^^ I bardzo dobrze ze Ike w spokoju zostawiles z Arturem. W koncu kolejne wakacje to wycieczka do Indonezji ma byc :P

    OdpowiedzUsuń